Zawsze uważałem, że geografia to najważniejszy przedmiot, jakiego uczą w szkołach (o ile rzeczywiście uczą, bo gdy słyszę, jak bezbrzeżną ignorancją w elementarnych zagadnieniach geograficznych wykazują się na przykład polscy politycy, zaczynam podejrzewać, że chyba jednak nie bardzo jest tam obecna). Musiałem jednak przez dwadzieścia lat studiować historię i filozofię, by mieć narzędzia do zrozumienia tego przekonania. I wreszcie, dzięki książce Jareda Diamonda osiągnąłem w tej kwestii pożądaną jasność.
Strzelby, zarazki, stal: krótka historia ludzkości (Guns, Germs, and Steel: The Fates of Human Societes; wyd. oryg. 1997, pierwszy polski przedkład w 2000r., drugi, będący przedmiotem tego omówienia, w r. 2020) to druga z głośnych książek Jareda Diamonda, biologa ewolucyjnego, profesora geografii na Uniwersytecie Kalifornijskim. Diamond podejmuje się w niej próby odpowiedzi na pytanie o różnice w prędkości rozwoju cywilizacyjnego między różnymi społecznościami z całego świata. Jak pisze we wstępie, pytanie to nasunęło mu w czasie jednej z wypraw badawczych na Nowej Gwinei, kiedy to pewien miejscowy notabl zapytał go, jak to się stało, że biali mają tyle „towaru” u siebie, a Gwinejczycy nie – i, co za tym idzie, dlaczego to Euroamerykanie przyjeżdżają na Nową Gwineę, by prowadzić interesy, podbijać, eksploatować czy po prostu prowadzić badania naukowe, a nie na odwrót. Po ponad dwudziestu lata dociekań Diamond doszedł do udzielenia odpowiedzi na to pytanie, odpowiedzi, która jako czynnik kluczowy wskazuje różnice w uwarunkowaniach środowiskowych. Nie będę tu systematycznie streszczał obszernych wywodów Diamonda (całkiem niezłą rekonstrukcję głównych wątków można znaleźć bez trudu w sieci), dam jedynie próbkę jego sposobu myślenia na szczególnie uderzających przykładach, po czym przejdę do refleksji, do jakich książka mnie skłoniła – bo w tej materii książka ma zaiste wielki potencjał.
Jak wskazuje Diamond, dla rozwoju cywilizacyjnego w ogólności kluczowe znaczenie ma produkcja żywności: czym wydajniej dana społeczność jest w stanie produkować żywność, tym więcej członków jest w stanie wyżywić, a zatem, po pierwsze, tym bardziej jest liczebna, i po drugie, tym więcej jej członków może zajmować się innymi rzeczami niż produkcją żywności, dzięki temu mogąc pożytkować swój czas i energię na rozwój i podtrzymywanie rozmaitych urządzeń cywilizacyjnych. Z tego to właśnie względu w dziejach ludzkości kluczowe znaczenie miało wynalezienie rolnictwa: nawet w swych prymitywnych wersjach społeczności rolnicze są w stanie wyprodukować znacznie więcej żywności niż społeczności łowiecko-zbierackie, dzięki czemu szybko osiągają przewagę liczebną oraz cywilizacyjną i w mniej lub bardziej brutalny sposób wypierają łowców-zbieraczy z zajmowanych przez nich terenów.
Doskonalenie technik produkcji żywności pociąga za sobą kilka istotnych konsekwencji. Po pierwsze, na skutek przyrostu ludności dochodzi do zmian w strukturze społecznej: aby uporać się z problemem rozwiązywania konfliktów wewnętrznych na pewnym poziomie społeczności rolnicze wykształcają klasę rządzącą, i dalej proces rozwarstwienia społecznego postępuje wraz z rozrostem populacji; w efekcie najbardziej rozwinięte społeczności rolnicze są nie tylko duże, ale i charakteryzują się rozwiniętymi strukturami społecznymi i politycznymi, na czele z państwową, scentralizowaną biurokracją. Po drugie i najważniejsze, dzięki rosnącym nadwyżkom żywności produkowanym przez rolników powstaje możliwość, by coraz więcej jednostek zajmowało się rozwijaniem skomplikowanych narzędzi cywilizacyjnych. Spośród tych urządzeń kluczowe jest zdaniem Diamonda pismo: wynalezione początkowo dla usprawnienia zarządzania państwem szybko okazuje się przydatne do wymiany, zachowywania i obiektywizowania różnych informacji, które w społeczeństwach niepiśmiennych funkcjonują znacznie mniej sprawnie i łatwo podlegają deformacji i utracie. Oczywiście na tym rzecz się nie kończy: nadwyżki żywności pozwalają nie tylko utrzymywać społeczeństwom rolniczym klasy niewytwarzających żywności zarządców, wojowników i intelektualistów, ale także rzemieślników, którzy mają czas zarówno na to, by produkować narzędzia dla reszty społeczności, jak i pracować nad ich udoskonaleniem i wynajdywaniem nowych. W tej materii kluczowe dla dziejów świata było oczywiście wynalezienie obróbki metali, pozwalające na tworzenie bardziej wytrzymałych i wydajnych narzędzi.
Schemat ten jest uniwersalny, jednak dla zrozumienia różnic w rozwoju między poszczególnymi częściami świata kluczowe znaczenie ma fakt, że w różnych częściach świata zachodził on z różną prędkością, i przede wszystkim miał różne momenty startowe. Najbardziej drastyczna różnica zachodzi tu między tzw. Starym a Nowym Światem, czyli Eurazją a Amerykami: 10 tysięcy lat temu, gdy na Bliskim Wschodzie, zamieszkanym przez człowieka od ponad miliona lat pierwsze społeczności zaczynały się już zabierać za uprawę roślin, w Ameryce pierwsi ludzie dopiero się pojawili i zaczęli rozprzestrzeniać. W efekcie, mimo iż w Amerykach istniały trzy spośród siedmiu domniemanych miejsc niezależnego wynalezienia rolnictwa i jedno z zaledwie dwóch niezależnych miejsc wynalezienia pisma, oba te zdarzenia zaszły długie tysiące lat po tym, gdy wynalazki te już upowszechniły się w Eurazji.
Różnica w punkcie startowym jest ważnym, ale nie jedynym powodem różnic, i tu znowu przykład Ameryk jest pouczający ze względu na swą jaskrawość. Uderzające i zdumiewające jest bowiem, że Hiszpanie podbili amerykańskie imperia, państwa liczące miliony mieszkańców, za pomocą sił o śmiesznych rozmiarach, liczących kilkaset, a czasem i kilkadziesiąt żołnierzy. Jak to było możliwe? Jak pokazuje Diamond, lista czynników wykraczających poza moment rozpoczęcia rozwoju rolnictwa jest długa i instruktywna. Przede wszystkim mamy tytułowe zarazki. Amerykańskie społeczności zostały osłabione, zdziesiątkowane, a nawet zniszczone wskutek pojawienia się Europejczyków często na długo przedtem, nim doszło do fizycznej konfrontacji, a to za sprawą przywleczonych przez nich chorób zakaźnych. Jak powszechnie wiadomo, z chorobami tymi mieszkańcy Eurazji żyli od wieków, wykształcili więc przynajmniej częściową odporność, której pozbawieni byli mieszkańcy Ameryk. Dlaczego jednak Indianie nie poczęstowali Hiszpanów równie śmiercionośnym pakietem zarazków? Bo nie mogli, odpowiada Diamond, a przyczyna tej niemożności to przynajmniej po części, można by rzec, kwestia zbiegu okoliczności. Śmiercionośne zarazki, jakie przywlekli ze sobą Europejczycy, to niemal wyłącznie patogeny pochodzące od zwierząt, które na skutek udomowienia pewnych gatunków przez człowieka na terenie Eurazji weszły z nim w bliski kontakt i przekształciły się w patogeny ludzi. Rdzenni Amerykanie nie mogli zaś poczęstować Hiszpanów własnymi zarazkami, bo nie mieli zbyt wielu własnych udomowionych gatunków: lista zasadniczo ogranicza się do lamy/alpaki (pochodzących od tego samego dzikiego przodka), psa i świnki morskiej. Dlaczego jednak Indianie mieli tak mało udomowionych gatunków? Powód, jak sądzi Diamond, jest najprawdopodobniej taki, że przed 10 tysiącami lat, zaraz po pojawieniu się w Amerykach, pierwsi ludzie po prostu wymordowali wszystkie większe ssaki, które potem mogłyby przedstawiać jakąś wartość z rolniczego punktu widzenia, i w konsekwencji, gdy przyszedł czas na wynalezienie rolnictwa, po prostu nie mieli czego udomawiać. Nie jest to jednak kwestia tego, że pierwsi Indianie byli bardziej krwiożerczy niż mieszkańcy Eurazji: po prostu w Eurazji człowiek mieszkał i ewoluował od setek tysięcy, a nawet milionów lat, dzięki czemu różne zwierzęta miały czas zauważyć, jak safandułowata małpa staje się powoli groźnym mordercą, i stosownie do tego zmienić swoje względem niej nastawienie. Zwierzęta w Amerykach (a także w Australii i Oceanii, gdzie doszło do podobnej eksterminacji większych gatunków) takich doświadczeń nie miały, gdy więc człowiek pojawił się tam 10 tysięcy lat temu, z narzędziami i zaawansowanymi technikami łowieckimi, były łatwym łupem dla wygłodzonych jaskiniowców, którzy sobie nie żałowali i w krótkim czasie doprowadzili do ich wyginięcia.
Na zarazkach jednak nie koniec spraw związanych ze zwierzętami. Kolejna jest taka, że społeczności Eurazji, dzięki posiadaniu wielu gatunków udomowionych zwierząt, mogły produkować znacznie więcej żywności, niż analogiczne społeczności amerykańskie – po pierwsze dlatego, że same zwierzęta udomowione są źródłem pożywienia, często pozwalającym wykorzystać i przerobić na jedzenie zasoby dla człowieka nieprzydatne (przede wszystkim trawę i rośliny zielne, także odpadki po produkcji żywności itp.), a po drugie dlatego, że największe z nich mogły posłużyć jako siła pociągowa w uprawie, w ten sposób umożliwiając znaczne usprawnienie i zintensyfikowanie uprawy zbóż i innych roślin jednorocznych. Znaczenie tych dwóch faktów jest oczywiste w świetle zarysowanych wyżej ogólnych regularności: społeczności eurazjatyckie mogły produkować znacznie więcej żywności, a zatem były z jednej strony znacznie liczniejsze, z drugiej zaś dzięki nadwyżkom żywności mogły utrzymywać liczną rzeszę ludzi zajmujących się rozwojem cywilizacyjnym.
Ostateczny efekt był taki, że przybywający do Ameryk Hiszpanie mieli nad tubylcami przytłaczającą przewagę cywilizacyjną: dysponowali stalową bronią, stalowymi zbrojami, kawalerią, bronią palną (bardzo wówczas prymitywną, ale jednak dającą mocny efekt psychologiczny), wozami transportowymi, okrętami oceanicznymi, nadto szerokim wachlarzem strategii i taktyk wojny i podboju, jak również rozbudowanymi i wyspecjalizowanymi strukturami administracyjnymi. Te ostatnie elementy możliwe były w głównej mierze dzięki pismu, za pomocą którego społeczności eurazjatyckie od kilku tysięcy lat są w stanie organizować w zobiektywizowany sposób rozległe struktury administracyjne oraz przechowują pamięć o rozmaitych wojnach i podstępach, bataliach dyplomatycznych czy imperialnych ekspedycjach, jak również wiedzę o dalekich ludach, przyrodzie, astronomii itp. W efekcie nawet niewykształcony przedstawiciel takiej cywilizacji, jakiś niepiśmienny albo ledwie piśmienny Pisarro czy Cortes, miał w punkcie wyjścia miażdżącą przewagę nad dowolnym przedstawicielem elity rdzennych Amerykanów, i z przewagi tej brutalnie skorzystał.
Odpowiedź na pytanie o różnice między poszczególnymi ludami odsyła zatem ostatecznie do uwarunkowań środowiskowych. Europejczycy w nowożytności zawładnęli światem nie dlatego, że są bardziej inteligentni czy pracowici od mieszkańców innych kontynentów, i nie dlatego, że ich kultura promuje innowacyjność i przedsiębiorczość (zdaniem Diamonda jest raczej odwrotnie – cechy kultury europejskiej są w równej mierze możliwe dzięki czynnikom środowiskowym, co inne jej osiągnięcia) – ile raczej dlatego, że jako bliscy sąsiedzi są beneficjentami dokonań regionu, w którym najwcześniej wynaleziono rolnictwo i pismo, i żyją na bardzo korzystnym dla rozwoju rolnictwa terenie. Generalnie zdaniem autora Euroazjaci byli niejako skazani na sukces w tym wyścigu z uwagi na rozmaite warunki geograficzne: nie musieli to być Europejczycy, równie dobrze mogli to być Chińczycy (co nawiasem mówiąc nadal jest w ostatecznym rozrachunku możliwe), jednak zestawienie rozmaitych czynników, które okazały się kluczowe, od liczby i rozmiaru dostępnych roślin i zwierząt nadających się do udomowienia po bariery geograficzne utrudniające przepływ osiągnięć jednoznacznie pokazuje zdecydowaną przewagę kontynentu euroazjatyckiego.
Zarazki, strzelby, stal to pasjonująca książka, pełna bardzo pouczających danych, zestawień oraz analiz. Główna jej zaleta polega na tym, że dostarcza świeżej, całościowej perspektywy, z której można spoglądać na poszczególne zjawiska kulturowe czy cywilizacyjne, i to perspektywy fundamentalnej, gdyż traktującej o fizycznych podstawach życia każdej społeczności – podstawach, których naruszenie grozi zagładą – oraz o związkach tych podstaw z geografią i środowiskiem. W dalszych częściach postaram się pokazać, jak tę świeżą perspektywę można zastosować, a tymczasem, na koniec tego wprowadzenia, mały acz smakowity kąsek, a mianowicie uwagi Diamonda o ludożerstwie na Nowej Gwinei – wyspie słynnej, jak wiadomo, z łowców głów, znanej mu doskonale nie tylko z lektur, ale i własnego doświadczenia, jako że większość badań terenowych przez kilkadziesiąt lat prowadził właśnie na tej wyspie. Kanibalizm ma tam dwie postaci, wewnętrzną i zewnętrzną, można by rzec: dotyczy albo zmarłych członków własnej społeczności, albo pokonanych wrogów. Powszechność tej praktyki w nowogwinejskich społecznościach ma zdaniem Diamonda podstawy, a jakże by inaczej, środowiskowe. Otóż wprawdzie Nowa Gwinea to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie wynaleziono rolnictwo, i to dawno (ok. 7 tysięcy lat temu), jednak produkcja żywności musi się tam borykać z różnymi ograniczeniami. Nowa Gwinea była raczej mocno oddalona od innych centrów rozwoju rolnictwa, musiała więc w przytłaczającej mierze polegać na gatunkach lokalnych, których jest niewiele i jeszcze na dodatek odznaczają się pewną specyficzną cechą. W tamtych terenach nie było dużych zwierząt do udomowienia (efekt między innymi wytępienia sprzed 40 tysięcy lat), i jedynym zwierzęciem hodowlanym była przez wiele wieków kura. Roślin uprawnych było nieco więcej, jednak główne podstawy kaloryczne diety, jak taro, charakteryzują się tym, że – w odróżnieniu od np. eurazjatyckiej pszenicy – w swej suchej masie zawierają prawie wyłącznie węglowodany. W efekcie dieta biednych Nowogwinejczyków cierpi na znaczące deficyty białka. No więc skoro jedyne duże zwierzę w okolicy to człowiek, to cóż, nie było rady, musiał zagościć w menu – i oczywiście w kulturowych schematach myślenia. Diamond wspomina, że gdy opowiadał kiedyś swym zaprzyjaźnionym Nowogwinejczykom o zachodnich zwyczajach pogrzebowych, wstrząsnęli się ze zgrozy i obrzydzenia na wieść, że biali zagrzebują swych zmarłych w ziemi, zamiast oddać należny im szacunek przez zjedzenie zwłok w ramach pogrzebowej uczty. – Choć cokolwiek drastyczny, to jednak uroczy, jak sądzę, przykład na relatywność ludzkich zwyczajów i związanych z nimi systemów wartościowania.
Orzechy
Jedną z rzeczy, jakie książka Diamonda pozwoliła mi dokonać, jest udzielenie odpowiedzi na nurtujące mnie od jakiegoś czasu pytanie o to, dlaczego nasza produkcja żywności jest oparta na uprawie roślin jednorocznych, a nie wieloletnich, w szczególności dlaczego kaloryczną podstawą naszej diety są zboża, a nie drzewa rodzące orzechy. Pytanie to jest interesujące, gdyż przewaga, jaką mają drzewa orzechowe nad zbożami jest dość oczywista dla każdego obeznanego z tematem, a mimo to do dnia dzisiejszego prawie na całym świecie rolnictwo i w konsekwencji dieta ludzi opiera się na zbożach, względnie innych roślinach jednorocznych. Książka Diamonda umożliwia udzielenie odpowiedzi na to pytanie, choć bynajmniej nie dlatego, że autor sam ją przynosi. Wręcz przeciwnie, trzyma się raczej standardowej i moim zdaniem nieprzekonującej teorii mającej wyjaśnić to zjawisko, jednak dzięki rzetelnemu nakreśleniu kontekstu, owych “podstaw”, pozwala dostrzec, dlaczego ta teoria się kupy nie trzyma, i otworzyć w ten sposób drogę do znalezienia zadowalającej odpowiedzi. Zacznijmy jednak od nakreślenia samego problemu.
Jeśli chodzi o powiązane ze sobą kwestie plenności i kaloryczności, to drzewa i zboża wypadają w warunkach sprzed mechanizacji i chemizacji rolnictwa mniej więcej podobnie. Jak pokazują zestawienia dokonane przez Johna Russella Smitha ponad sto lat temu w obu wypadkach plon, na jaki można liczyć, to około 1-2 tony z hektara; są tu oczywiście pewne różnice, ale mieszczą się one w przedziałach rzędu 50 procent, i przewaga nie zawsze jest po stronie zbóż, jako że orzechy oleiste nawet przy niższym plonie mają znacznie większą wartość kaloryczną, więc różnica w plenności zostaje zniwelowana, często z nawiązką. To dane sprzed stu lat. (Dziś oczywiście zboża przynoszą kilkukrotnie większe plony, co jest efektem stulecia intensywnych prac nad plennymi odmianami oraz w szczególności stosowania dużych ilości chemikaliów przy uprawie, jedno i drugie ze znanymi powszechnie negatywnymi skutkami dla wszystkiego poza wydajnością produkcji; prace prowadzone nad drzewami były znacznie mniej intensywne, ale i tu doszło do znaczącego wzrostu, mniejszego jednak o jakieś 50 procent od tego osiągniętego w odniesieniu do zbóż). Pytanie oczywiście brzmi, czy tysiące lat temu, gdy ludzie w różnych częściach świata najpierw wynajdywali, a potem rozwijali rolnictwo, sprawy też tak się miały. Otóż obserwacje drzew i roślin dziko rosnących oraz dane archeologiczne pozwalają sądzić, że w stanie naturalnym sytuacja jest podobna, czasem nawet ze znaczącą przewagą po stronie drzew (o ile dzisiejsza pszenica pod względem wielkości ziarna niewiele różni się od dzikiej, o tyle dziki przodek kukurydzy w ogóle nie jest nawet zbliżony do tego, co znamy dziś, orzechy zaś w stanie dzikim wypadają mniej więcej w pół drogi – są mniejsze, niż udomowione, ale nie jest to różnica w rzędach wielkości, tylko w dziesiątkach procent).
Pod względem tego, co uzyskujemy, do niedawna nie było zatem dużej różnicy między drzewami a zbożami. Różnica, i to znacząca, jest w nakładach pracy i zasobów. Przy uprawie rośłin jednorocznych, jak sama nazwa wskazuje, gleba musi być co roku oczyszczona do zera, rośliny wysiane/posadzone i pielęgnowane, co wymaga dużych nakładów pracy, i to powtarzanych co roku. Drzewa natomiast wymagają minimalnych nakładów pracy, ograniczających się do zwykle punktowego przygotowania gleby, posadzenia i drobnych zabiegów ochronnych w pierwszych latach, później są już niewielkie albo wręcz zerowe; całość pracy ogranicza się do zbiorów i przetwarzania osiągniętego plonu. Również w kwestii innych nakładów wyraźna przewaga jest po stronie drzew. Rośliny jednoroczne, trochę na skutek swych wymagań pokarmowych, trochę na skutek relatywnie płytkiego układu korzeniowego, a trochę na skutek trybu uprawy wymagającego corocznego kultywowania gleby szybko wyczerpują składniki pokarmowe i potrzebują intensywnego nawożenia, co pociąga za sobą nowe nakłady pracy i potrzebę zużycia zasobów. W przypadku drzew sprawa jest znacznie prostsza, i przy umiejętnym zorganizowaniu uprawy nawożenie prawie nie jest potrzebne, gdyż niezbędne składniki pokarmowe albo są dostarczane przez rośliny pomocnicze rosnące współrzędnie z drzewami uprawowymi, albo są efektem ubocznym innej produkcji żywności prowadzonej wewnątrz uprawy drzew (wypasu zwierząt). W efekcie oczywiście globalne koszty środowiskowe tych dwóch rodzajów upraw są diametralnie różne, co doskonale widzimy dziś: długofalowo uprawa rośłin jednorocznych prowadzi do postępującej degradacji gleby, zużycia zasobów i zanieczyszczenia, podczas gdy uprawa drzew jest co najmniej, jak to się określa, zrównoważona (a więc nie powoduje utraty żyzności i zasobów, dzięki czemu może być kontynuowana w bardzo długim wymiarze czasowym), a przy odpowiednio umiejętnym prowadzeniu nawet regeneratywna (a więc prowadzić do poprawy stanu gleby i odbudowywania zasobów).
Długofalowe skutki widzimy dobrze dziś, czego nie mogli zrobić nasi przodkowie, jednak zalety upraw drzewnych w kwestii nakładów pracy i zasobów musiały być widoczne już dawno, rodzi się więc pytanie, dlaczego ludzkość w większości wybrała jednak zboża, a nie drzewa. Od razu na początku możemy odrzucić skłonność do utrudniania sobie życia: wszelkie oznaki na niebie i ziemi (zwykle nawet w ziemi) wskazują, że nasi przodkowie byli istotami całkiem racjonalnymi, a kulturowy masochizm to wynalazek znacznie późniejszy (co prawda powstał na Bliskim Wschodzie, a więc dokładnie tam, gdzie kilka tysięcy lat wcześniej po raz pierwszy zapoczątkowano rolnictwo oparte na uprawie zbóż, uprawnione jest zatem podejrzenie, że między jednym i drugim być może zachodzi jakiś związek, jest to jednak kwestia na inne rozważanie). Jeśli zatem nasi przodkowie wybrali zboża nie dlatego, że pragnęli udręczyć się ciężką pracą, to dlaczego? Standardowa teoria głosi, iż kluczową rolę odegrała tu powolność drzew: w ich przypadku od momentu posadzenia do uzyskania pierwszych plonów mija co najmniej kilka, zwykle kilkanaście, a niekiedy nawet kilkadziesiąt lat, podczas gdy zboża dają pełen plon w tym samym roku, w którym zostały wysiane, co daje im istotną przewagę: szybciej uzyskuje się sam plon, szybciej można rozwijać nowe odmiany o pożądanych cechach i wreszcie szybciej można odbudować uprawy po ewentualnych zniszczeniach (np. wojennych). Diamond jest zasadniczo zwolennikiem tego wyjaśnienia, dorzuca jedynie to, że w przypadku zbóż dzięki ich samopylności łatwiej jest uzyskać powtarzalność odmiany.
Co jest nie w porządku z tym wyjaśnieniem? Otóż jak sam Diamond słusznie podkreśla, wynalezienie rolnictwa nie odbyło się na tej zasadzie, że któregoś pięknego dnia prehistoryczny Ziutek z prehistorycznym Mietkiem stanęli przed placem gołej ziemi i powiedzieli sobie: „Hm, czas by już wynaleźć rolnictwo. Co będziemy uprawiać?”. To, co nazywamy „wynalezieniem rolnictwa”, to długi proces, w którym społeczności łowiecko-zbierackie zauważyły, że pewne rośliny dziko rosnące mogą im dostarczyć wyraźnie więcej żywności, niż standardowa mieszanka tego, co zbierali bądź łapali na trasie swych corocznych wędrówek; fakt, że pszenica i jęczmień na Bliskim Wschodzie zostały udomowione jako pierwsze to nie efekt tego, że ktoś stwierdził, że gdy się nimi porządnie zająć, to za jakiś czas przyniosą dużo kwintali z hektara, tylko dlatego, że już formy rosnące w stanie dzikim dawały nieproporcjonalnie więcej żywności niż inne źródła pożywienia. Pierwsi rolnicy nie stali więc przed problemem „a za ile lat mi to zaplonuje, jak to będzie wyglądać i ile tego będzie”, tylko raczej uważnie przyglądali się temu, co już od dawna rośnie w stanie naturalnym, i na tej podstawie dokonywali wyborów. Nie ma zatem sensu twierdzenie, że odrzucili orzechy, bo długo trzeba czekać na plony: w warunkach, w których żyli, na plon w ogóle nie trzeba było czekać, bo dojrzałe rośliny rosły wszędzie dookoła. Poza tym wiemy, że niekiedy wykazywali znaczącą dozę wytrwałości i dociekliwości: w niektórych przypadkach dziki przodek późniejszej rośliny udomowionej w ogóle nie wygląda obiecująco (casus kukurydzy, której dziki przodek ma kolbę wielkości kciuka) albo jest wręcz toksyczny, i do spożycia nadaje się po znaczącej obróbce (casus np. ziemniaków czy sagowca). Nawet jeśli zatem dzikie orzechy nie wyglądały tak zachęcająco, jak nam się dziś może wydawać, ich oczywiste zalety w postaci wysokiej wartości kalorycznej i małych nakładów pracy musiały być dla naszych przodków widoczne, i jeśli nie zdecydowali się na uprawy drzewne, najwyraźniej musieli mieć jakiś naprawdę poważny powód. Kwestie wymieniane w standardowym wyjaśnieniu z pewnością odegrały jakąś rolę, ale uderzają jako niewystarczające.
Tym brakującym powodem jest, jak sądzę, zjawisko zwane naprzemiennością owocowania. Otóż drzewa w ogólności, a orzechowe w szczególności charakteryzują się w stanie naturalnym specyficznym mechanizmem rozrodczym: nie owocują stabilnie co roku, lecz jednego roku wydają obfity plon, a w kolejnym roku czy latach – mało albo żadnego, przy czym okres naprzemienności waha się od cyklu dwuletniego (np. leszczyna) do kilku-, a nawet kilkunastoletniego (buk na północnej granicy zasięgu), a interwały nie muszą być regularne. Mechanizm ten jest, jak sądzą specjaliści, obliczony na ominięcie żarłoczności zwierząt żywiących się orzechami: w rok plenny objadają się one orzechami i populacja eksploduje, po czym w kolejnym roku/latach pikuje w dół na skutek braku pokarmu, dzięki czemu w kolejnym plennym roku zdziesiątkowana populacja nie zdoła przejeść wszystkiego, a niektóre z ocalałych orzechów zdążą zakiełkować i zacząć rosnąć.
Wyjaśnienie to jest podawane w odniesieniu do drzew orzechowych strefy umiarkowanej, i szczególnie mnie nie przekonuje, ale to temat na inne rozważanie. Ważne, że samo to zjawisko istnieje, gdyż to w nim tkwi sedno przewagi jednorocznych zbóż nad drzewami, która tak przemówiła do naszych przodków: rośliny jednoroczne, jak sama nazwa wskazuje, żyją tylko rok, a zatem ze swej natury zawsze, by tak rzec, starają się jednakowo i wydają ten sam plon, którego wielkość jest w ten sposób zależna tylko co najwyżej od warunków pogodowych i presji chorób czy szkodników – podczas gdy drzewa, jako rośliny wieloletnie o dużej odporności, ze swej natury nie każdego roku muszą bardzo się starać, bo mają znacznie więcej czasu na wydanie potomstwa. Nasi przodkowie uznali zatem najwyraźniej, że lepsza okupiona ciężką pracą pszenica w ręku niż samorosnący orzech na sęku: owocowanie dzikich drzew orzechowych jest nieregularne i co gorsza nieprzewidywalne, co sprawia, że nie można na nich polegać jako na stałym źródle kalorycznej podstawy diety, i to ono właśnie sprawiło, że zboża stały się podstawowym pożywieniem większości ludzkości, a orzechy jedynie okazjonalnym uzupełnieniem diety. Dodatkowym potwierdzeniem tego wyjaśnienia jest fakt, iż jedyne miejsca na świecie, gdzie przyjęto inną strategię i zaczęto rozwijać ogrody leśne jako podstawę użytkowania ziemi i produkcji pożywienia, są położone w najcieplejszych klimatach, a więc miejscach, gdzie zjawisko naprzemienności jest najsłabsze, a wielość dostępnych gatunków umożliwia stosunkowo łatwe zniwelowanie jego niepożądanych efektów.
Wydaje się zatem, że zdaniem pierwszych rolników na orzechach nie można polegać. Dziś jednak możemy powiedzieć raczej: nie można było. Nasi przemyślni przodkowie, niewątpliwie z bólem swego pierwotnego serca, zdecydowali się bowiem na pracochłonną uprawę zbóż i innych rośłin jednorocznych, nie odrzucili jednak orzechów całkowicie, i trzymali je dalej przy swych osiedlach, dokonując powolnej, ale – jak się dziś okazuje – skutecznej selekcji pod kątem wykształcenia pożądanych przez nas cech. Orzechy, jakie dziś rosną przy naszych domach, czy to typu orzecha wołoskiego (Juglans spp.), czy leszczyny (Corylus spp.), czy kasztana (Castenea spp.) są nie tylko większe i plenniejsze niż ich dzicy przodkowie, ale i też co do zasady zerwały z naprzemiennością plonowania, i wydają co roku ten sam plon, który w ten sposób staje się zależny tylko od warunków pogodowych i ewentualnych inwazji szkodników.
I to jest bardzo optymistyczna wiadomość. Od dziesięciu tysięcy lat drzewa orzechowe żyją razem z nami, przy naszych domach, z właściwą sobie powolnością i cierpliwością ewoluując w taki sposób, by stać się dla pełnoprawnymi partnerami. Dziś, po stu wiekach, dojrzały wreszcie do tego zadania. Teraz nasza kolej.