W filozoficznym półświatku napotkać można czasem (no dobrze, często) peany na część logiki, jasności i filozofii naukowej. Wygłaszane są one zwykle przez osoby, które ani nie są filozofami (bo nic godnego uwagi w życiu nie wymyśliły same), ani nie są naukowcami jakiejkolwiek postaci. Zapraszam do chwili namysłu nad fenomenem filozofioznawstwa – praktyki, która podaje się za filozofię, i to jeszcze “naukową”.
Punktem wyjścia jest pytanie jednej z osób obserwujących mój profil na mediach społecznościowych, które dotyczyło odróżnienia filozofów na „literackich” i „naukowych”, jak również wartości jednych i drugich. Bodźcem do zadania pytania był (dość przypadkowy) fragment jakiegoś tekstu prof. Bogusława Wolniewicza o następującej treści: „Filozofia nie jest wprawdzie nauką, może być jednak uprawiana jak pewna dyscyplina naukowa: na s p o s ó b naukowy, a nie literacki. Buduje się w niej wtedy more logico pewną dedukcyjnie spójną teorię, pod pewnymi względami dość podobną do prawdziwych teorii naukowych” (Ksenofobia i wspólnota, przypis na s. 28).
Prof. Wolniewicz, postać tyleż barwna, co prostolinijna, był filozofującym logikiem, a filozofujący logik to byt bardzo zabawny. Są to mianowicie ludzie, którym wydaje się, że skoro wiedzą, iż jeżeli p to q i p, to q, i są w stanie udowodnić to na czterdzieści i cztery sposoby, to w ten sposób zyskują klucz do wyjaśnienia wszelkich zagadek Wszechświata. Poczuwszy zaś w ten sposób wiatr w swych żaglach, mkną już śmiało naprzód i zapominają nawet o tym, w czym powinni być szczególnie dobrzy, czyli precyzji i logiczności, co znakomicie widać w zacytowanym fragmencie. Dowiadujemy się z niego, że teoria filozoficzna może być „pod PEWNYMI względami DOŚĆ podobna do PRAWDZIWYCH teorii naukowych”, co jest doprawdy czarujące: nie dowiadujemy się wprawdzie, pod jakimi (i iloma) względami i jak bardzo, ale jeśli w odróżnieniu od autora pomyślimy przez chwilę i wyciągniemy z tego wszystkiego wniosek, to będzie on taki, że filozofia może co najwyżej małpować naukę, i jest w najlepszym razie tak naukowa, jak astrologia czy teologia.
Zostawmy jednak sympatycznego pana profesora wraz z jego legendarnym zielonym sweterkiem i przejdźmy do odróżnienia, jakie sygnalizuje w zacytowanym fragmencie, a mianowicie odróżnienia filozofii „literackiej” i filozofii „naukowej”. Na tę drugą, a nawet i na samo odróżnienie, od dłuższego czasu patrzę z pobłażliwym rozczuleniem, mniej więcej takim, z jakim patrzy się na siedmiolatka deklarującego, że jak dorośnie, to zostanie prezydentem. Zacytowany fragment zainspirował mnie jednak, by jeszcze raz spojrzeć na sprawę nieco poważniej – a nuż się uda wyłowić z tego coś sensownego…
Zacznijmy od tego, że trzeba odróżnić filozofów twórczych od tych, którzy filozofią „się zajmują”: tych, którzy tworzą okazałe i często oryginalne zbiory myśli i idei od tych, którzy tego nie robią, a jeśli nawet coś tam wytworzą, to jest to raczej drobiazg. Otóż jeśli chodzi o tych pierwszych, to rzecz jasna można oddzielać tych bardziej “logicznych” od tych bardziej “literackich”, ale jako historyk zajmujący się tą dziedziną nie przykładałbym do tego zbyt wielkiej wagi, gdyż jest to raczej kwestia wyboru środków wyrazu. Są tacy, którzy piszą bardziej literacko, są tacy, którzy piszą bardziej naukowo, a bywa, że ten sam autor może pisać raz tak, a raz tak: na przykład Nietzsche, z bliżej nieznanych mi względów kojarzony z filozofią „literacką”, pisał zarówno zbiory aforyzmów i przypowieści, jak i całkiem zgrabne, uczone traktaty (przy czym po przeczytaniu tego i owego mogę dodać, że moim zdaniem ten prawdziwy Nietzsche jest raczej w traktatach, niż w aforyzmach i quasi-powieściach). Podobnie było z Wittgensteinem, Heideggerem, Kierkegaardem czy Kartezjuszem (przypominam, że jego najbardziej znana książka ma w tytule słowo „medytacje”, a forma literacka dzieła pozostaje z nim w zgodności). Rzecz jasna forma ma, czy też może mieć, znaczenie, ale to nie jest tak, że w filozofii “literackiej” mamy bełkot i chaos niepowiązanych logicznie impresji, a w filozofii „naukowej” jasne i elegancko niczym rzymski legion poukładane myśli. Wręcz przeciwnie, jest tam porządek, o jakości adekwatnej do jakości twórcy, a od siebie jako badacza znającego jednych i drugich dodam, że często znacznie lepszy niż u autorów strojących się w piórka “logiki”. Poza tym należy pamiętać, że forma traktatu naukowego czy systemu dedukcyjnego, owo tak sercu pana Wolniewicza drogie more logico, jest też pewną formą literacką, a sławiona przez “logików” jasność jest koniec końców niczym więcej, jak tylko metaforą. Jasna to może być ściana albo bluzka, tekst czy myśl są jasne tylko metaforycznie. Inny słowy, jak by to ujął Derrida, bez poezji nie zdefiniujemy logiki, bez figury literackiej nie zdefiniujemy rozdziału między filozofią naukową a literacką, co już samo w sobie dużo mówi na temat wartości tego podziału.
No dobrze, a co z tymi, którzy filozofią „się zajmują”, czyli zasadniczo nie tworzą, tylko analizują to, co wytworzył ktoś inny? Otóż dzielą się oni na dwie grupy: historyków i filozofioznawców. Podział oczywiście nie jest uzależniony od tego, jak nazywa się miejsce, w którym ktoś pracuje, czy jak tytułuje sam siebie, tylko od tego, co faktycznie robi czy też do czego ostatecznie dąży. Historycy filozofii to ci, którzy dążą do zrozumienia twórczych filozofów i ich dzieł, względnie systemów myślenia o bardziej rozproszonym pochodzeniu, filozofioznawcy natomiast to ci, którzy żywią ambicję oceny, określenia, co jest w dziełach czy systemach słuszne, a co nie – „dążą do prawdy w temacie”, jak sami to podniośle określają. Historyk jest zadowolony, gdy uda mu się ustalić, o co w tym wszystkim chodziło, a filozofioznawca jest niezadowolony, póki się „krytycznie nie wypowie” na temat tego, co ktoś kiedyś gdzieś tam powiedział.
Jak to się ma do sprawy „naukowości”? Historia filozofii to dział historii w ogóle, i jest nauką w tym samym stopniu i w ten sam sposób, co każda inna dyscyplina historyczna: to wyłącznie kwestia przestrzegania pewnych standardów metodologicznych. (Nawiasem mówiąc – i żeby było jeszcze śmieszniej – zdaniem Wolniewicza historia nauką nie jest, ale jego prekambryjskie poglądy na naturę nauki zostawmy może na inną okazję).
A czy filozofioznawstwo jest nauką? Historyczną z pewnością nie, bo właśnie rzeczonych standardów się w jego ramach za bardzo nie przestrzega, i generalnie jakość rozumienia filozofów, szczególnie wybitnych, w pracach filozofioznawców jest często taka, że historycy widząc je za głowy się łapią i wołają: „Co za bzdury!”. Filozofioznawcy jednak bardzo naukowcami by chcieli być, więc wymyślili sobie, że jeśli będą mówić o filozofii „na sposób naukowy”, jak to nas oświecił pan Wolniewicz, to w ten sposób „jakiś” nimb naukowości na nich spłynie, przynajmniej „pod pewnym względem”.
Patrząc na ten cytat pomyślałem, że łatwo zrozumieć, jak by to miało wyglądać. Otóż filozofioznawca byłby kimś, kto miałby odpowiadać na (hipotetyczne) społeczne zapotrzebowanie na kwestię ustosunkowania się do treści dzieł filozoficznych, starszych czy nowszych. Ktoś taki miałby wziąć jakieś tam dzieło czy system, zbadać co jest w środku, po czym dysponując współczesną wiedzą i narzędziami miałby powiedzieć, co tam jest prawdziwe, a co nie, co można traktować poważnie, a co nie. Filozofioznawca byłby zatem kimś takim, jak dajmy na to współczesny popularyzator wiedzy o starożytnej medycynie: człowiek, który bierze dzieła z kręgu Hippokratesa, patrzy co jest w środku, tzn. jakie przekonania żywili autorzy i jakie środki terapeutyczne zalecali, po czym zestawia to ze współczesną wiedzą na te tematy i mówi: „no, z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy medycznej to a to jest całkiem dobrym pomysłem, a tamto zupełnie nie”.
Brzmi sensownie, prawda? Problem polega na tym, że – jak słusznie zauważył p. Wolniewicz – filozofia nauką nie jest. Oznacza to, że nasz filozofioznawca nie ma stosownych narzędzi – nie może sięgnąć po coś, co będzie odpowiednikiem współczesnej wiedzy z zakresu medycyny i dietetyki, bo czegoś takiego w filozofii po prostu nie ma. Oczywiście filozofioznawcy nie chcą się do tego przyznać, więc gromko pokrzykują „ale my chcemy dociec prawdy!”, po czym rzucają się, by szukać ratunku. Rezultaty są dwa. Pierwszy z nich to jak łatwo zgadnąć fetyszyzm logiczny: nie mając porządnej, treściwej nauki, na której mogliby się oprzeć w taki sposób, jak nasz hipotetyczny popularyzator na współczesnej medycynie, filozofioznawcy uciekają się pod obronę nauki formalnej w postaci logiki, żywiąc złudzenie, że za pomocą samej analizy form uda im się odsiać prawdę od fałszu. Ma to oczywiście tyle sensu, co insynuowanie, iż i fizykom do rozwoju ich dyscypliny wystarczy sama logika, po co wydawać te miliardy euro na zderzacz hadronów. Ale jak się odpowiednio głośno i dużo krzyczy “logika! logika! jasność i precyzja!”, to znajdzie się publika, która tę bzdurę kupi. Wiadomo, zawsze się znajduje.
Drugi rezultat to całe odróżnienie, od którego się zaczęło, czyli rzekoma opozycja między filozofią “literacką” a filozofią “naukową”. Jest to produkt samych filozofioznawców. Chcą oni uchodzić za poważnych naukowców, więc czując podskórnie, że ich robota naukowa nie jest, strasznie się troszczą o to, by przyjnajmiej to, co analizują, uchodziło za “naukowe”, dzięki czemu nimb naukowości miałby spłynąć na ich praktykę już nie od strony metody, lecz od strony przedmiotu. Wymyślają zatem całe te fantastyczne opowieści o “myślicielach literackich” przeciwstawionych tym działającym more logico, czego doskonały przykład można znaleźć u rzeczonego p. Wolniewicza. Dżentelmen ów jest nie tylko autorem wzorcowo złych interpretacji Wittgensteina, o których powiedzieć, że są nonsensem, to obraza dla poważnego nonsensu, ale też oczywiście przeciwstawienia Wittgensteina wczesnego, tworzącego “filozofię naukową” – wielkiego filozofa, krystalicznie czystego – oraz Wittgensteina późnego, ciemnego irracjonalisty, zdziwaczałego autora literackiego bez większego znaczenia. Jakoś dziwnym trafem umknęło mu, że założenia, cele i osiągnięte rezultaty są jakoś dziwnie podobne w obu fazach twórczości wiedeńskiego filozofa, a i formy pisania, choć odmienne, jednak dziwnie do siebie podobne, i nie tylko w tym, że o obu można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, że grzeszą “jasnością”…
Na szerszym planie zabawną stroną tego wszystkiego jest to, że filozofioznawcom jednak od dłuższego czasu skutecznie udaje się mamić swą rzekomą naukowością urzędników państwowych w stosownych ministerstwach, dzięki czemu uzyskują posady i subwencje jak poważni naukowcy. Cóż, skoro na uniwersytetach jest teologia, może być i filozofioznawstwo, skoro można być profesorem malarstwa, to można być i profesorem filozofi(oznawstwa). Kto bogatemu (państwu) zabroni? Znacznie mniej zabawne jest natomiast to, że na skutek nasilonej propagandy filozofioznawców, w szczególności tych czczących fetysza logiki, pewne filozoficzne miernoty uzyskują miano wybitnych filozofów (np. Frege), a wiele rzeczywiście wybitnych postaci zostaje relegowanych do działu “filozofii literackiej”, przez co namysł nad ich twórczością czasem nie jest prowadzony z zachowaniem choćby pozorów przyzwoitości, a ponadto podlega gettoizacji, ze wszystkimi negatywnymi efektami tego zjawiska.
I to już JEST problem.
Zaczął Pan od Wolniewicza a ostatecznie rykoszetem dostało się biednemu Fregemu. “Sens i znaczenie” było chyba swego czasu dość znaczącym artykułem?
Zapatrywania Wolniewicza były nieco paradoksalne. Z jednej strony wpisywał się w tradycję analityczną, a równocześnie admirował Elzenberga z jego ewidentnymi literackimi inklinacjami i Lenina w jego bezbrzeżnie naiwnej filozoficznie i praktycznie pozbawionej argumentacji rozprawie o empiriokrytycyzmie. W Wittgensteinie chyba jako jedyny, a przynajmniej jeden z niewielu interpretatorów, widział ontologa.
Twierdził, że jest obrońca cywilizacji zachodu a równocześnie uznawał za jej fundament jedną z najbardziej ciemnych i zacietrzewionych odmian katolicyzmu. Odmawiał teologii statusu nauki i równocześnie formułował filozoficzną definicję diabła.
Filozofia analityczna miała rozjaśniać myśli. Bradley był schwarzcharaktwrem a zdecydowanie bardziej wolę czytać jego niż cokolwiek bełkotliwe “Deskrypcje” Russella.
Frege był wybitnym logikiem. I to tyle w temacie, na jego domniemaną filozoficzność lepiej spuścić zasłonę miłosiernego milczenia
Co do Wolniewicza, to fakt, była to cokolwiek ekscentryczna postać, i część jego pomysłów nie sprawia wrażenia przesadnie koherentnych. A w kwestii Bradleya i Russella – pełna zgoda!