Site Overlay

Dinozaury rządzą

Mamy do dyspozycji znakomite środki, lecz trzymamy się starych schematów, i w efekcie nie umiemy z tych dobrodziejstw korzystać. W rezultacie nasz świat robi się coraz gorszy i śmiało mknie ku samozagładzie.

Jakiś czas temu byłem w sklepie świadkiem takiej oto sceny: klientka, pani w wieku 65+, wykłada zakupy na taśmę i przy rozpoczęciu zliczania prosi kasjerkę, wiek lat około 40, by sprawdziła jej cenę jakiegoś produktu. Ta jej odpowiada, że nie może, ale na sklepie są czytniki i tam da się to zrobić. Klientka pyta gdzie, lecz po otrzymaniu instrukcji rozgląda się bez większego zaangażowania, po czym stanowczym gestem odkłada problematyczny produkt gdzieś z boku, ogłaszając zgromadzonym, że jak tak, to ona już nie chce. Gdyby na tym rzecz się skończyła, to pół biedy, jednak rzeczona dama postanowiła jeszcze dać do zrozumienia kasjerce, jak dalece nie podoba jej się to zdarzenie, i zaczęła wylewać swe pretensje, nie zważając zupełnie na jej tłumaczenie, że nawet gdyby bardzo chciała, to i tak nie może sprawdzić ceny, bo w tym systemie, który mają na kasach, po prostu nie ma takiej opcji. Nie dotarło – ona ma być obsłużona i już, nie będzie gdzieś tam biegać, szukać i robić sama. Klient wasz pan!

Opisuję to zdarzenie, bo w dobry sposób pokazuje problem, z jakim nasze społeczeństwa od pewnego czasu się borykają, i który co gorsza narasta: jest to mianowicie problem nieumiejętności wykorzystania nowoczesnej wiedzy i technologii dla poprawy jakości życia (i paru innych rzeczy na dodatek), który wynika z przywiązania do „tradycyjnych” (tzn. wyniesionych z młodości, i zwykle niewiele starszych od swego wyznawcy) schematów. Klientka była po prostu bardzo przyzwyczajona do tego, że kasjerka jest od tego, żeby klientów obsługiwać – sądząc po jej aparycji, niewątpliwie wychowała się i sporą część życia spędziła w czasach, kiedy sklepy samoobsługowe były mniej więcej taką rzadkością, jak dziś są spożywczaki niesamoobsługowe, czyli (objaśnienie dla najmłodszych) takie, w których to ekspedient/-ka podaje wszystkie towary (podług moich obserwacji zjawisko występujące już niemal tylko na wsiach, a i tam nie nazbyt rozpowszechnione). Tak więc mimo że czytniki, za pomocą których samemu można sobie sprawdzić cenę są zjawiskiem występującym już od wielu lat, rzeczona dama nadal oczekiwała, że zostanie obsłużona, bo tak zawsze było, no więc ma być dalej i już.

Nie jest ona bynajmniej odosobniona w tym podejściu – w tym samym sklepie, należącym do znanej sieci średnich rozmiarów marketów, jakieś pół roku temu ustawiono dwie kasy samoobsługowe, dzięki którym kasjerek można w ogóle nie oglądać, jeśli się nie ma na to ochoty. I co? I nic! Niemal za każdym razem, gdy tam się pojawiam, do kas/-y obsługiwanej przez kasjerki stoi krótsza lub dłuższa kolejka, a przy samoobsługowych nikogo. Osobiście mi ten fakt nie przeszkadza, bo dzięki temu mogę zawsze ominąć kolejkę i przy okazji zupełnie zbędną interakcję międzypersonalną, ale rzecz nie w mojej prywacie, tylko ogólnych trendach, a te są takie, że skoro zawsze kasjerka obsługiwała, to ma to dalej robić, choćby nawet wszystko przemawiało za tym, by nie przyczyniać jej pracy i pozwolić lepiej ułożyć towar na półkach czy co tam jeszcze wchodzi w jej zakres obowiązków. W opisie zdarzenia podkreśliłem wiek uczestników, ale tak naprawdę nie jest to sprawa wiążąca się wyłącznie z wiekiem, choć oczywiście czym jest się starszym, tym bardziej ma się skłonność trzymania przestarzałych schematów. To ogólne nastawienie mentalne.

Ta sytuacja to drobiazg, ale niestety ważny, bo reprezentatywny dla postaw społecznie rozpowszechnionych. Zamiast korzystać z rozmaitych udogodnień, jakie daje nam nowoczesna technologia, i zaoszczędzony w ten sposób czas i energię pożytkować na ważniejsze sprawy, my jak pijani płota trzymamy się starych przyzwyczajeń. Nie zważamy też na to, że przejście na nowe tryby działania, oprócz oszczędności czasu i energii, miałoby różne inne pozytywne efekty, przede wszystkim środowiskowe. W efekcie nasze problemy rosną, ściana na naszej drodze przybliża się coraz szybciej, a my, zamiast wyhamować i zmienić kurs, z uporem maniaka dążymy do tego, by skończyć na niej jako mokra plama.

Ma być tak jak było, tylko bardziej

Mamy zatem nowe środki, dzięki którym możemy oszczędzać czas i energię, środki, o których kiedyś nawet się nie śniło – i duże problemy z tym, by z nich korzystać. Kolejny przykład, który dobrze to pokazuje, pochodzi z mojego zawodowego podwórka, a jest nim funkcjonowanie akademii w trybie zdalnym. Pamiętam, że jeszcze jako dziecko, hen gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych, natknąłem się na jakiś materiał, bodaj w telewizji, o moich rówieśnikach w Australii. Australia to jak wiadomo kraj spory, ale słabo zaludniony, więc nietrudno tam o miejsca, z których do najbliższego sklepu czy urzędu jest kilkaset kilometrów (jak przez pół Polski). A państwo, w tym i edukacja, działać musi, więc pomysłowi Australijczycy zaczęli korzystać z nowoczesnych środków komunikacji. Internetu wtedy jeszcze nie było, ale były inne media, i w ten sposób dzieci mogły siedząc w domu odbywać naukę szkolną – bo lekcje były transmitowane w formie programu telewizyjnego, komunikacja w czasie rzeczywistym mogła być zrealizowana za pomocą telefonu, a i na książki znaleziono jakiś sposób, choć już nie pamiętam jaki. Da się? Da! Ja sam mieszkałem wówczas w najbardziej zacofanej części kraju, gdzie o dobrych bibliotekach można było tylko pomarzyć, a ze względu na odległości dużo czasu spędzałem na podróżach do i ze szkoły, zrozumiałe więc, że zobaczywszy ów program, tylko westchnąłem żałośliwie i z zazdrością.

Od tego czasu minęło 30 lat, a środki techniczne rozwinęły się dramatycznie. Pandemia pokazała, że przynajmniej uniwersytety bez trudu mogą przejść z dnia na dzień na tryb zdalny i w trybie tym sprawnie funkcjonować. Oszczędność czasu i energii, zarówno tej przeliczalnej na waty, jak i nie, jest gigantyczna. Odpadają dojazdy/przejścia na uczelnię, można lepiej wykorzystywać przerwy między zajęciami na odpoczynek bądź jakieś produktywne działania, książki i artykuły można przerzucić na formę cyfrową i dzięki temu nie biegać do bibliotek i nie wysiadywać w czytelni, nie trzeba sal i korytarzy ogrzewać, oświetlać i sprzątać, i tak dalej, i tak dalej. A konferencje? W formie stacjonarnej to astronomiczna strata czasu i energii. Człowiek jedzie przez pół Polski (albo Europy, albo i świata), marnując wiele cennych godzin, następnie siedzi i słucha multum nudnych jak flaki z olejem referatów – bo przecież nie wypada się położyć i zdrzemnąć, trzeba udawać, że się tego ględzenia słucha z zainteresowaniem – tak że gdy już wreszcie trafi się ktoś, kto ma coś do powiedzenia, zwyczajnie nie ma się już siły zaangażować w jakąś poważną interakcję intelektualną. Jedna, nawet krótka konferencja, to minimum trzy dni z życiorysu. Przy przejściu w tryb zdalny wszystkie te problemy odpadają – nie marnuje się czasu i energii na dojazd oraz czas okołokonferencyjny, jak referent przynudza, można się położyć albo pójść zrobić coś, co ma sens, a gdy wreszcie trafi się ktoś ciekawy, ma się energię, by z tego skorzystać. Powiem szczerze, że w trybie zdalnym mógłbym uczestniczyć bez problemu w jednej konferencji tygodniowo, podczas gdy te tradycyjne omijam jak zgniłe jajo, bo i jedna rocznie to dla mnie za wiele.

Tak więc zalety zdalnego funkcjonowania akademii są oczywiste, a poza tym są jeszcze możliwości, jakie to otwiera – więcej konferencji z ludźmi z całego świata, bezproblemowe zapraszanie na zajęcia gości z dowolnego zakątka globu, łatwość organizacji spotkań ad hoc, i z pewnością wiele innych, które mi w tej chwili nie przychodzą do głowy. I co? Jak z naszą damą 65+ i innymi klientami opisanego sklepu: NIC. „Och, kiedyż wreszcie wrócimy do normalności?”, „Jak to dobrze znów widzieć Państwa na żywo”, i temu podobne głodne kawałki. Zero jakiekolwiek przyrostu kompetencji. Posłać te timsy w cholerę, skąd przyszły, i dalej wiążmy wszystko sznurkiem i drutem, jak w średniowieczu. Rzeczywistość napiera? Więc dajmy jej odpór, udawajmy, że nic się nie stało, to sobie pójdzie precz. No!

Czy ktoś używa tu mózgu?

Niestety, rzeczywistość będzie napierać dalej, bo nie jest to tylko kwestia możliwości, ale i coraz bardziej również konieczności. Na początku tego semestru natknąłem się na informację, że rektorzy polskich uczelni wyższych, ci sami, którzy właśnie ochoczo i radośnie zarządzili powrót do „normalności”, płaczą w rękaw ministrowi, że podwyżki cen energii i różnych usług sprawiły, że ubędzie im miliard w kieszeni, no i jak oni biedni teraz zwiążą koniec z końcem? Cóż, nie trzeba być bardzo obeznanym z tym, co się w świecie dzieje, żeby wiedzieć, że zawirowania gospodarcze wywołane pandemią koronawirusa to tylko niewinna przygrywka przed wszystkim tym, co nas czeka na skutek nadciągającej katastrofy klimatycznej. Nasilenie gwałtownych zjawisk pogodowych i kataklizmów, susze i powodzie, fale zabójczych upałów, degradacja gleb i zanik bioróżnorodności – to wszystko będzie miało wpływ na koszty funkcjonowania i sytuację gospodarczą. Żywność będzie coraz droższa, energia również, w konsekwencji także i cała reszta będzie musiała drożeć, i to raczej prędzej niż później. Profesor Szymon Malinowski, fizyk atmosfery i jeden z czołowych polskich specjalistów od zmian klimatu, powiedział niedawno w jednym z wywiadów, że za 50 lat na skutek kryzysu klimatycznego ceny żywności będą tak wysokie, że nawet osoby całkiem nieźle zarabiające będą wydawać prawie całość swoich dochodów na żywność (innymi słowy, nawet bogate społeczeństwa radykalnie zbiednieją, bo wyznacznikiem bogactwa, przynajmniej wedle aktualnie obowiązujących standardów, jest to, jaki procent przychodów wydaje się na żywność – czym jest on wyższy, tym się jest biedniejszym). No więc czytam gdzieś indziej, że już teraz w Niemczech, kraju całkiem bogatym i z dobrą opieką społeczną, warzywa i owoce stały się tak drogie, że dla osób najbiedniejszych stają się artykułem luksusowym. Aż tyle więc czekać raczej nie będzie trzeba. Doprawdy, początek roku 2022 będziemy jeszcze wspominać jako stare dobre czasy, i to już niedługo. W takiej sytuacji, zamiast radośnie wracać do „normalności”, odpowiedzialni włodarze – jak i wszyscy inni ludzie wyposażeni w mózg – powinni wykorzystać pandemię (jak również trwającą od niedawna wojnę na Ukrainie) jako sygnał alarmowy i punkt startowy do radykalnych zmian, i w pocie czoła pracować nad przyszłościowymi rozwiązaniami, które pozwolą nam z możliwie małym bólem zmierzyć się z wyzwaniami czekającymi tuż za rogiem („z małym bólem”, bo na “bezboleśnie” jest już za późno).

Nowa (nie)normalność

Przyznam, że za każdym razem, gdy słyszę o „powrocie do normalności”, podnosi mi się ciśnienie. Owa „normalność” świata, w którym ideałem życia jest konsumowanie możliwie jak najwięcej, jest aberracją zarówno z historycznego, jak moralnego punktu widzenia. Żeby sprawa była jasna, trochę liczb.

  1. Zanik bioróżnorodności. Ludzka działalność jest przyczyną rozpoczęcia się na naszych oczach czegoś, co naukowcy określają mianem „szóstego wielkiego wymierania”. Co roku na skutek ludzkiej działalności wymiera około 20 tysięcy gatunków, co daje średnio 54 gatunki dziennie (jeden co 25 minut). Może nie „wymieranie”, tylko „holokaust”?
  2. Śmieci. Każdego roku do mórz i oceanów trafia około 8 milionów ton plastiku (15 kilogramów na minutę). Szacuje się, że w 2050 roku w oceanach będzie więcej plastiku niż ryb. Już teraz przewody pokarmowe ryb pełne są plastikowych śmieci, co oczywiście często prowadzi do ich przedwczesnej śmierci. Mikroplastik zaś jest już wszędzie – badania wykrywają go w tak oderwanych miejscach, jak lodowce czy źródła w niedostępnych górach.
  3. Wycinka drzew. Szacuje się, że każdego roku wycina się 15 miliardów drzew, oczywiście znacznie więcej, niż ich odrasta. W efekcie co roku z naszej planety znika 10 milionów hektarów lasów (czyli 100 tys. kilometrów kwadratowych; co sekundę obszar wielkości boiska do piłki nożnej).

Żeby nie było, że tylko o przyrodzie – oczywiście jest ważniejsza, bo tylko dzięki niej istniejemy, ale że właśnie jedziemy na tym samym wózku, to wszystko, co ją dotyka, wiąże się też i z nami.

  1. Z raportu ONZ wynika, że w 2020 roku 30% światowej ludności nie miało całorocznego dostępu do odpowiedniej żywności, 10% (czyli 750 milionów) jest trwale niedożywionych, a około 6 milionów rocznie umiera z głodu (11 osób na minutę).
  2. Z powodu braku wody pitnej co roku umiera ponad 2 miliony dzieci (jedno co 15 sekund). Gwoli jasności – nie umierają one po prostu z pragnienia, tylko na skutek braku wody pitnej korzystają z tego, co jest dostępne, czyli zwykle kałuż pełnych brudnej wody i zarazków w niej; jako że nie mają jeszcze nazbyt rozwiniętego układu immunologicznego, są znacznie podatniejsze na śmierć wskutek następującego zakażenia niż dorośli.

I tak dalej – o przestępczości, morderstwach, gwałtach, handlu ludźmi i wszystkich innych atrakcjach towarzyszących wynikającej z wyzysku biedzie już nawet nie chce mi się pisać. Przejdźmy lepiej do liczb, które opisujących choć trochę źródło tych wszystkich nieszczęść, a którego imię turbokapitalizm. Połowa ludności na świecie, ta biedniejsza, posiada w swoich rękach 2 procent światowego majątku, 10 procent najbogatszych posiada zaś 76 procent, z czego 1 procent najbogatszych posiada 38 procent; 26 najbogatszych ludzi na świecie (jakieś 0,000003 procenta) posiada tyle majątku, co biedniejsza połowa, czyli 3,8 miliarda osób. Żeby nie odchodzić nazbyt daleko od spraw poruszonych w poprzednich wyliczeniach: w pandemicznym roku 2020 miliony rolników na całym świecie ucierpiały na różne sposoby, wchodząc często w zakres tych 30 i 10 procent dotkniętych niedożywieniem, podczas gdy ceny żywności wzrosły o 40 procent, a przychody koncernów spożywczych zwiększyły się o 10 miliardów dolarów. W międzyczasie miliony hektarów lasów zostały wycięte pod wypas i uprawę zbóż na paszę, miliony zwierząt zostało zabitych i trafiło na stoły, półtora miliarda bogatszych ludzi radośnie pomykało swymi samosmrodami po drogach i ulicach, a kilkaset milionów jeszcze bogatszych latało samolotami, wszyscy oni zaś (ci bogatsi, rzecz jasna) konsumowali tak, jak tylko się dało, bo przecież tak trzeba, emitując przez to wszystko do atmosfery kolejne 40 miliardów ton dwutlenku węgla.

***

Tak wygląda nasz nowy, wspaniały świat, owa „normalność”, za którą wielu tak przez lata pandemii wzdychało. To te wszystkie samochody na ulicach, samoloty w powietrzu, telewizory na pół ściany (na mniejszym najwyraźniej nic nie widać), góry mięsa i egzotycznego jedzenia na talerzach, nowe smartfony co roku i kafelki w łazience co dwa, no i jeszcze pięć nowych krajów do zaliczenia przed końcem roku – których drugą stroną są tysiące ginących gatunków, miliony ton plastiku, setki milionów głodujących ludzi, miliony umierających dzieci i miliardy ścinanych drzew. Pandemia dała nam szansę, by zacząć to zmieniać, ale oczywiście z tej szansy nie korzystamy. Teraz nawet towarzysz Putin postanowił wesprzeć (nieintencjonalnie, rzecz jasna) wiadomego wirusa, ale jak uczy doświadczenie i jak pokazują już pierwsze sygnały z rozmaitych kół, które ropę i gaz od jednego bandyty chcą zastąpić ropą i gazem od innego (to w Polsce), czy też po prostu najchętniej wróciłyby do robienia biznesu z tym samym, co zawsze (to w Niemczech) – znów wykorzystamy to, by było, tak jak było, tylko bardziej. Cóż, dinozaury czekają.

4 thoughts on “Dinozaury rządzą

  1. Marcel K. says:

    Zacznę od tego, że bardzo szanuję Pańskie podejście do odchodzenia od utartych schematów na rzecz wprowadzania w życie nowych, alternatywnych rozwiązań – zarówno w sprawie „lokalnych zakupów” jak i spraw żywienia i ekologii. Zdaje się, że wśród akademików to swoista awangarda!

    Mam wrażenie, że człowiek w swej naturze ma już tak, że często zajmuje się naprawianiem tego co spartolił albo w momencie gdy jest już późno, albo gdy jest już za późno. I tak chyba jest ze sprawami ekologii. Odkładanie na później jest wpisane w nas – ludzi. Ale nie o tym..

    Z perspektywy osoby, która ma kontakt z kształceniem przyszłych psychologów, ciężko mi się w pełni zgodzić z tezą dotyczącą dotyczącą funkcjonowania bez trudu Uniwersytetu w formule zdalnej. Okres nauczania zdalnego pokazał, że da się: prowadzić wykłady, ćwiczenia, warsztaty (!); organizować konferencje i w nich uczestniczyć; da się też prowadzić obrony prac, a nawet i absolutoria. To wszystko się da. Pytanie tylko z jakim skutkiem i gdzie bilans zysków i strat jest dodatni, a gdzie ujemny. Tak jak jestem w stanie zrozumieć i przyjąć argumentację stojącą za konferencjami online (chociaż czy nie zabija to budowania relacji między osobami z różnych akademii?), jestem też w stanie zrozumieć atuty uczestnictwa w różnych ogólnopolskich (lub bardziej globalnych) kursach online. Nie jestem jednak w stanie bronić zajęć dla studentów w formie zdalnej. Pomimo tego, że według studentów całkiem nieźle sobie radzę z zajęciami, to mam wrażenie, że jest pewna grupka, która jest aktywna – reszta ma wyłączone kamery (pomimo zachęcenia do ich włączenia) i nie do końca wiadomo co robią. Uwaga niestety jest bardzo ulotna i często wystarczy chwila aby student przerzucił ją na telefon lub strony internetowe. Weryfikacja wiedzy w nauczaniu online to też jest trudna sprawa – często zabawa w kotka i myszkę. Warsztaty są przeprowadzalne online, ale pomimo najlepszych chęci – efekty nie będą takie jak na żywo.
    No i wartości studenckich dyskusji z pewnością nie przebije możliwość zrobienia sobie herbaty w ulubionym kubku w domu:)

    Pozdrawiam!

    1. administrator says:

      Bardzo dziękuję za komentarz! Chyba niestety rzeczywiście jestem awangardowy :-/ Trochę przyrodników się ostatnio aktywizuje, ale wziąwszy pod uwagę to, ilu ich w Polsce jest, to chyba raczej relatywnie niewielu. A wśród reszty ilości śladowe. Polecam zajrzeć do listy sygnatariuszy niedawnego apelu klimatycznego polskich naukowców – nie wszędzie podana jest afiliacja pozwalająca ustalić czy ktoś jest przyrodnikiem, czy humanistą, ale i tak tych nazwisk nie będzie wiele:
      https://www.wwf.pl/index.php/apel-klimatyczny
      Co do mniejszej efektywności zajęć zdalnych, to cóż – jak ktoś chce się uczyć, na przeszkody nie zważa. Na początku pandemii czytałem o jakimś rosyjskim studencie, który z okazji lockdownu wrócił z miasta akademickiego do rodzinnej miejscowości gdzieś na Syberii, a gdy zaczęto realizować nauczanie zdalne, musiał sobie jakoś poradzić. W jego wsi nie było zasięgu, więc szedł na wzgórze za wsią, wdrapywał się na drzewo, tam zasięg już był i mógł uczestniczyć w zajęciach. To się nazywa determinacja! Skupienie się na tym, co mówią prowadzący zajęcia czy inni uczestnicy doprawdy nie wymaga nawet odrobiny takiego heroizmu. Jeśli ktoś ma z tym problemy, to najwyraźniej studiuje nie dla rozwoju, tylko dlatego, że tak wypada, bo rodzice mieli taką chorą ambicję, czy też z innych względów pozamerytorycznych. I tak, w formie stacjonarnej da się taką osobę zmusić do czegoś więcej (o ile oczywiście grupa jest wystarczająco mała – w dużej zniknie bez trudu. Niech Pan pamięta, że ja co roku mam jedną grupę na 200-300 osób. Co najmniej połowę widzę po raz pierwszy na egzaminie). Ale to będzie właśnie wymuszanie, i nic więcej. Czy to jest to, o co nam chodzi w edukacji? Innymi słowy, nauczanie stacjonarne pozwala pudrować trupa współczesnej akademii – pozwala kontynuować fikcję, że wszyscy, czy przynajmniej większość, przychodzą tam, by dzielnie zdobywać wiedzę i się rozwijać. Nauczanie zdalne, jak Pan słusznie, choć chyba raczej nieintencjonalnie pokazuje, odsłania brutalną prawdę na ten temat. I powiem szczerze, mnie to nie przeszkadza – doskonale wiem od lat, jak sprawa wygląda, i wolę gadać do ekranu, bo wówczas w ogóle nie widzę, ile osób jest obecnych, a ile nie, i ile faktycznie mnie słucha, a ile grzebie w telefonie. Bez tej wiedzy pracuje się znacznie lepiej 🙂
      Nie nawołuję do przejścia w całości na nauczanie zdalne. Byłbym całkiem zadowolony, gdyby ten temat był chociaż poważnie podjęty i dyskutowany. To, co na razie widzę, to tylko bezmózga euforia powrotu do „normalności”. Warto by było poważnie się nad tym zastanowić, zwłaszcza że nie jest to po prostu kwestia stylu, tylko pragmatyki. Tak jak pisałem, utrzymanie lokali, dojazdy, stancje itp. – wszystko to będzie tylko coraz droższe, więc może warto by zawczasu pomyśleć, jak by się przygotować na gorsze scenariusze, nawet jeśli nie wszystkie miałyby się urzeczywistnić. Tanio już było, czasy się zmieniają, a ci, którzy będą chować głowę w piasek, skończą jak dinozaury.
      I jeszcze jedno, trochę poniekąd w kwestii herbaty i studenckich dyskusji – zarówno ja sam, jak inni nauczyciele, w tym licealni, zaobserwowali fenomen odwrotny do tego, który Pan podniósł. Oto zdarzają się uczniowie/studenci, którzy przed pandemią radzili sobie przeciętnie albo nawet słabo, a nagle w lockdownie zaczęli radzić sobie nad wyraz lepiej. Niektórzy myśleli, że to kwestia, że się tak wyrażę, nielegalnego wspomagania, ale nie – po powrocie do formy stacjonarnej biorą człowieka do tablicy i dalej jest o niebo lepiej niż było kiedyś. Najwyraźniej zmiana formy pomogła niektórym się rozwinąć. Dlaczego? Cóż, moim zdaniem jednym z powodów jest to, że dla introwertyków forma zdalna jest po prostu o niebo lepsza – nie muszą marnować energii na wymuszone a bezwartościowe dla nich interakcje, i jeśli tylko mają chęć, mogą przekierować te zaoszczędzone zasoby na pracę. Dlaczego nasz świat musi być urządzony tak, by tylko ekstrawertykom było dobrze?
      Jeszcze raz dziękuję za komentarz i liczę na dalsze! Pańskie uwagi są bardzo cenne, zawsze pozwalają mi posunąć się do przodu 🙂

  2. Anonimowa Chrześcijanka says:

    Na pierwszy rzut oka rzeczywiście można odnieść wrażenie, że starcy nie chcą korzystać z nowych udogodnień po prostu z lenistwa, ale ostatnio bardziej się temu przyjrzałam i z tego, co widzę, częstym powodem jest strach. Moja babcia do tej pory nie wie, co to jest Internet i aplikacja, na telefon mówi “aparat”, a na przyciski “guziki”. Jakiś czas temu widziałam w sklepie wielką fascynację w oczach pewnego dziadka, który właśnie zapłacił “blikiem” i mu “się udało”. Akurat o starszych ludzi bym się za bardzo nie martwiła. Myślę, że sami będą się przekonywali do udogodnień – bo to jest po prostu wygoda, a im na niej zależy. No właśnie – zależy. Dbanie o środowisko nie jest w centrum zainteresowania konsumpcjonistów, bo nie mają w tym żadnego interesu – i to jest rzeczywiście niepokojące, bo widać, by wziąć za siebie odpowiedzialność, muszą poczuć jakiś dyskomfort, brak – musi im czegoś zabraknąć, na przykład… wody. Kto wie, może cała nadzieja w modzie na bycie eko. Ja, co prawda, się z niej (być może nie do końca słusznie) naśmiewam, jednak faktem jest, że wiele znanych mi osób rzeczywiście trwale zmieniło swoje nawyki, bo np. tak zrobiła ich ulubiona piosenkarka 🙂

    Wydaje mi się, że podział na ekstrawertyków i introwertyków chyba lepiej jest traktować z przymrużeniem oka – zdecydowana większość ludzi znajduje się gdzieś pośrodku. Taką czystą “esencję” czy też “ekstrakt” introwertyka trudno jest znaleźć na rynku, nawet na Wydziałach Filozofii nie jest ich aż tak dużo. Osobiście bardzo podoba mi się pomysł na edukację w formie mieszanej, mam nadzieję, że konferencje będą w przyszłości zawsze dostępne na żywo – i chyba jest to już częsta praktyka, mimo zniesienia obostrzeń. Jestem dobrej myśli. Pozdrawiam!

    1. administrator says:

      Dinozaur to stan umysłu czy może raczej ducha, a nie kwestia metryki. Oczywiście czym się dłużej żyje, tym łatwiej zostać skamienieliną, ale nie ma tu automatycznego przełożenia. Chyba będę musiał napisać kilka osobnych tekstów na ten temat, bo ja tu o poważnych sprawach, a wszyscy mi komentują kwestię kas samoobsługowych. Jak widać z konstrukcji tekstu, to tylko obrazek dla rozgrzewki, mający pokazać, że fenomen, o którym piszę, to nie żadna ponadświatowa abstrakcja, tylko codzienna rzeczywistość każdego z nas. Pisząc o środkach, które mamy dziś do dyspozycji, wcale nie mam na myśli wyłącznie ani nawet w pierwszym rzędzie nowoczesnych technologii. Cóż, będę musiał coś więcej o tym popisać…
      A co do podziału na introwertyków i ekstrawertyków, to nie jestem psychologiem, ale z logicznego punktu widzenia jest podział typologiczny. Oznacza to, że w dowolnej populacji będzie grupa osobników na pograniczu tych dwóch typów, wykazujących w mniej więcej równej mierze cechy obu, oraz dwie grupy, w których dominacja cech jednego z typów będzie nieznacząca. Nie oznacza to wszakże, że nie będzie osobników przejawiających cechy danego typu w znacznym stopniu, czy nawet czystych realizacji typu, Nie będąc psychologiem nie wiem, jak liczne są grupy w przypadku tego podziału, ale z własnych obserwacji mogę powiedzieć, że zarówno czystych introwertyków, jak czystych ekstrawertyków wcale nie tak trudno spotkać. Przynajmniej mnie udaje się ta sztuka 🙂 Dziękuję i również pozdrawiam!

Skomentuj Anonimowa Chrześcijanka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Copyright © 2025 Maksymilian Roszyk. All Rights Reserved. | SimClick by Catch Themes